czwartek, 29 lipca 2010
niedziela, 25 lipca 2010
wtorek, 20 lipca 2010
Mój drogi, moja droga
Posłuchaj: zawsze uwielbiałem uczucie towarzyszące wybieraniu się w drogę. Znoszenie bagażu do samochodu, rozkładanie mapy na jego masce, analizowanie trasy, ostatnie kłótnie o miejsce w pojeździe, aż w końcu odpalenie silnika i wyruszenie.
Najlepiej w nocy.
Nie chodzi o to, że drogi mniej zatłoczone, że mniejsza szansa, iż nawinie się zbłąkany patrol radarowy albo że temperatura bardziej sprzyja komfortowi jazdy.
Chodzi o to, że to podróż w nieznane, najczystsza forma drogi.
Nie widać nic poza nią, czasem tylko bezsenne światła domów rozbłysną na horyzoncie, czasem jakiś nikomu niepotrzebny billboard przypomni nam o czasach, przez które podróżujemy, ale przede wszystkim jesteśmy my i droga.
Ty bardzo często rezygnujesz z podejmowania wyprawy, bo jej cel jest oddalony o setki mil, trudno ci zdobyć się na odwagę podążania w jego kierunku.
Urządzasz więc sporadyczne wycieczki do miejsc będących w zasięgu wzroku, widzisz wszystkie zakręty na drodze, jesteś w stanie oszacować koszt przejazdu.
Nie pamiętasz jednak nic z podróży, gdyż cała twoja uwaga skoncentrowana jest kompulsywnie na obranym celu, wszystkie myśli kłębią się wokół niego, tylko on wypełnia twoją świadomość.
Nie ma drogi, nie ma kierowcy, nie ma współtowarzyszy podróży.
Wyjeżdżając w nocy, nie widziałbyś upragnionego finału, widziałbyś tylko kilkadziesiąt metrów przed sobą, oświetlonych reflektorami samochodu.
I nie szkodzi, że droga mierzy tysiące kilometrów, ty widziałbyś te najbliższe, najważniejsze, dzięki którym trzymałbyś się obranego kursu.
Nie jest wykluczone, że za zakrętem mogłoby czekać zwalone drzewo albo inna przeszkoda.
Wiedząc o tym, pewnie w ogóle byś nie wyruszył, w najlepszym zaś wypadku zmieniłbyś drogę i cel wyprawy.
Gdy jedziesz w nocy, trudniej jest zawrócić.
Zaangażowanie i podjęcie wyzwania sprawi, że byłbyś w stanie zrobić wszystko, by ominąć przeszkodę, znaleźć objazd czy usunąć ją z drogi i dalej zmierzać przed siebie.
Tak, pewnie masz rację, że w tej sytuacji łatwiej zabłądzić.
Na krótkim odcinku byłoby to mało możliwe.
Nikt nie mówił jednak, że będzie łatwo.
Nikt też nie będzie miał do ciebie pretensji, gdy zgubisz się na trudnej drodze.
Ja na pewno będę je miał, jeśli w ogóle nie wyruszysz.
Daniel Krokosz
wtorek, 6 lipca 2010
B2
„Rozwinęłam się. Na początku, budząc się w obcych miejscach, myślałam, ze jestem w domu. Dopiero po chwili rozpoznawałam nieznane szczegóły, odsłonięte teraz przez światło dnia. Ciężkie hotelowe zasłony, bryła telewizora, moja rozbebeszona walizka białe, schludnie złożone ręczniki. Nowe miejsce ukazywało się zza firanek, zakwefione, tajemnicze, najczęściej białokremowe lub żółte od ulicznych latarni.
Potem jednak weszłam w fazę, którą psychologowie podróżni nazywają „Nie wiem gdzie jestem”. Budziłam się zupełnie zdezorientowana. Usiłowałam – jak alkoholik w ciągu – przypomnieć sobie, co robiłam poprzedniego wieczoru, gdzie byłam, dokąd wiodły mnie drogi, odtwarzałam szczegół po szczególe, aby odczytać teraz i tutaj. A im dłużej trwała ta specjalna procedura, tym większa pojawiała się panika, nieprzyjemny stan, podobny do choroby błędnika, utraty podstawowej równowagi, zbierający na mdłości. Gdzie ja do cholery jestem. Lecz detale świata są litościwe i w końcu naprowadzały mnie na właściwy trop. Jestem w M. Jestem w B. To jest hotel, a to mieszkanie mojej przyjaciółki, pokój gościnny rodziny N. Kanapa u znajomych.
Takie przebudzenie było jak podstemplowanie biletu na dalszą drogę.
Następny jest jednak etap trzeci, jak mówi psychologia podróżna, wieńczący, kluczowy etap, który stanowi ostateczny cel; dokądkolwiek byśmy podróżowali, podróżujemy zawsze w jego kierunku. ”Nieważne gdzie jestem”, wszystko jedno, gdzie jestem. Jestem.”